Mahay miteny malagasy aho!
Nadszedł ten dzień! W końcu mogę
powiedzieć, że mówię po malgasku! Spokojnie, spokojnie – nie cieszcie się
za bardzo. To dopiero początki. Cały czas większości tego co się dookoła mnie
dzieje nie rozumiem, a i zakres tematów, których mogę wysłuchać lub o których
mogę opowiedzieć jest jeszcze bardzo wąski. Ale nareszcie jest to prawdziwa
rozmowa – czy to przy stole, czy na podwórku. Lecz jak do tego doszło?
Step 1: Ponoć tylko dzieci mogą
się uczyć bez książek, bo nigdy później nie przydarzy ci się sytuacja, że
ludzie na około cierpliwie będę wskazywać przedmioty i podawać ich nazwy.
Nieprawda. Pierwsze tygodnie na Madagaskarze to właśnie czas, gdy siostry i
postulantki z wielką radością nazywały wszystko co jest pod ręką, a ja starałam
się to powtarzać. Ile było przy tym śmiechu...
Step 2: Śmiech, śmiechem i zabawa
zabawą, ale dziecięca nauka nie starcza. Dzieci zaczynają mówić, gdy mają dwa
lata, dla mnie to trochę za długo. To, że znam nazwy większości otaczających
mnie przedmiotów nie bardzo pomaga w komunikacji. Sięgam, więc po książkę, by
ogarnąć trochę gramatyki i załapać bardziej abstrakcyjne słówka.
Step 3: Z głową wypełnioną
zasadami, znając coraz więcej słów, wiedząc jak się je pisze i mniej więcej
wyobrażając sobie jak powinny brzmieć mówione, nadal nic nie rozumiem. Ojojoj –
ten język ucina bardzo dużo dźwięków– zasada, zasadą, ale w praktyce słychać o
wiele mniej. Uczenie się z książki nie starcza – zaczynam próbować coś mówić,
bez praktyki nie pójdzie. Niestety na każde zdanie powiedziane do mnie muszę
odpowiadać, że nie rozumiem. Tak będzie jeszcze przez półtora miesiąca.
Step 4: Skok na głęboką wodę.
Czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka? Proponuję, że raz w tygodniu to ja
powiem słówko na dobranoc (dla niewtajemniczonych – to w środowiskach
salezjańskich jakaś historia z morałem opowiadana co wieczór), ale zamiast
męczyć się po francusku i czekać na przetumaczenie na malgaski, tworzę jakiś
tekst w ich ojczystym języku. Karykatura to, a nie opowieść, ale po poprawkach
staje się zrozumiała, a ja jestem w stanie ją przeczytać. Do dziś nie mówię,
tylko czytam słówka na dobranoc, co często kończy się komentarzem: „No kiedy
wreszcie przestaniesz patrzeć w kartkę?” Hmm... może kiedyś.
Step 5: Zbliża się Boże
Narodzenie – trzeba przygotować przedstawienie dla wspólnoty sióstr. Po
malgasku oczywiście. Sama nie napiszę, ale z zakurzonej szuflady jedna z sióstr
wyciąga swoje stare zapiski. Wspólna walka z tłumaczeniem i ruszam do dzieci.
Nawet się udało.
Step 6: A gdyby tak poprowadzić
lekcję po malgasku? Trochę szaleństwo, bo to będzie rzucanie w uczniów
pojedynczymi słówkami z nadzieję, że zrozumieją o co mi chodzi. Heh, choć
komunikatywna za bardzo nie jestem, okazuje się, że działa lepiej niż
francuski. Mój wysiłek wyjścia do ich świata prowokuje ich wysiłek zrozumienia
mnie i pomocy.
Step 7: Fort Dauphin, tu prawie
nikt nie mówi po francusku, za to wolontariusze ogarniają malgaski.
Przysłuchuję się ich rozmowom i nagle odkrywam, że sporo rozumiem. Jak to? A no
jednak polski-malgaski jest dużo łatwiej przyswajalny niż malgaski-malgaski, a
wspólnoty sióstr i braci, od lat przyzwyczajone do polaków u nich
mieszkających, nauczyły się mówić wolno, wyraźnie i tak dobierać słowa, żebyśmy
wiedzieli o co chodzi.
Step 8: Wracam do siebie, a
niektóre dzieci przypuszczają szturm na to, żeby nauczyć mnie malgaskiego. Dużo
tłumaczą. Jeszcze chwila, jeszcze troszkę...
Step 9: Nie wiem jak, nie wiem
kiedy, nie wiem skąd, ale nagle zaczynam rozmawiać. Dzieci nie zwalniają, mówią
szybko jak zawsze, ale zbitek dźwięków w końcu staje się niosacymi znaczenie
słowami. Dodatkowo język mi się rozwiązuje i składam pierwsze kaleczone, ale
już w miarę zrozumiałe, zdania po malgasku. Eureka!
Marina izany. Tahaka ny hazo kely i Agatatsika ka mampiditra ny hafaliana amin'ny fotsika :)
ReplyDelete