En mission
Siedzę w samolocie
z Paryża do Ivato i nie uświadamiam sobie, że jestem na misjach...
Jakiś miesiąc temu,
jeszcze w Polsce, powiedziałam przyjaciółce (która na rocznej misji też kiedyś
była), że chyba powoli zaczyna do mnie docierać, że jadę na misje. Śmiałe
zdanie. W odpowiedzi usłyszałam „E tam. Tego nie uświadomisz sobie dopóki nie
wsiądziesz do samolotu, jeśli w ogóle kiedykolwiek”. Miała rację. Dwa tygodnie
przed wyjazdem będąc na wolontariacie w Różanymstoku nie miałam cienia
świadomości, że jadę na misje. Tydzień później pakując się, powoli żegnając ze
wszystkimi, w ogóle nie docierało do mnie, że to już tuż tuż. Zrozumienie nie
przyszło nawet w samolocie. Może dlatego, że dużo podróżuję i jedyną
zaskakującą rzeczą w dziesięciogodzinnym locie było to, że strefa czasowa
prawie się nie zmieniła.
A jednak... jednak
już wiem, że jestem na misjach. Świadomość przychodzi powoli, maleńkimi
kroczkami w prostych, zwykłych rzeczach. Gdy przy wjeździe do kraju zamiast
czekać w gigantycznej kolejce z białymi, puszczają mnie szybciej z malgaszami,
bo mam już wizę, przychodzi myśl, że jestem na misjach. Kiedy nie przejmuję się
za bardzo myciem rąk i owoców przed jedzeniem, choć to zupełnie inna strefa
bakteryjna – jestem na misjach. Kiedy wolę się najpierw wtopić w tłum (taa...
biały w Afryce raczej nigdy się nie wtopi. Ale przynajmniej mogę przyzwyczaić
lokalnych, że się tu pojawiam), a dopiero potem zacząć robić zdjęcia – jestem
na misjach. Kiedy nie przejmuję się, że zdjęcia wychodzą nie tak jakbym chciała
– spokojnie, mam czas, nauczę się – jestem na misjach. Kiedy siedzę z siostrami
przy stole i próbuję złapać główne wątki rozmowy toczącej się w mieszaninie
francuskiego, włoskiego i malgaskiego, z czego tylko francuski trochę znam –
jestem na misjach. Kiedy powoli zaczynam rozumieć co się do mnie mówi i uczyć
się afrykańskiego języka – jestem na misjach. Gdy nawiązuję pierwsze relacje z
siostrami i postulantkami – jestem na misjach. Kiedy idę w sandałach zakurzoną
ścieżką – jestem na misjach. Kiedy powoli przestaję się spieszyć, bo tu
wszystko naprawdę toczy się spokojnym rytmem – jestem na misjach. Gdy sprzątam
internat używając do tego najprostszych narzędzi– jestem na misjach. Kiedy
widzę rudą afrykańską ziemię – jestem na misjach. Kiedy siedzę w ciszy kaplicy
i się modlę – jestem na misjach. Gdy próbuję ogarnąć Mszę po malgasku –jestem na misjach. Kiedy idę z mojego domku wolontariuszy do
domu sióstr mam chwilę, żeby w pełni sobie uświadomić, że jestem na misjach.
Kiedy piszę list na październikowe spotkanie w SOM’ie i nagle dociera do mnie,
że te słowa, które tak dobrze pamiętam z sobotnich Adoracji tym razem po raz
pierwszy padną w wersji „Pisze do nas Agata z Madagaskaru” – jestem na misjach.
Boże rzeczy
przychodzą powoli – w ciszy, pustce i wewnętrznym pokoju. Nie spadają na nas jako
przygniatająca świadomość czegoś wielkiego. Tak było, gdy składałam podanie o
wyjazd na rok. Wielka, decydujaca chwila, mogłoby się zdawać. Ale nie –
piszesz, zostawiasz i nie czujesz nic. Tak jest, gdy jedziesz na misje. Inni na
około się stresują, czasem płaczą. A Ty? Nic. Po prostu wyruszasz. Stawiasz
kolejny krok na ścieżce, która rozpoczęła się już dawno, dawno temu.
Comments
Post a Comment